Tajlandia 2016 – Dzień 6 – plaża Khlong Muang i witlinkowe chipsy :)
Dziś w miarę luźny dzień tzn. nie mamy nic co by nas trzymało czasowo. Wstajemy póżniej niż zazwyczaj, jemy śniadanie i ruszamy na plażę Klong Muang. Wcześniej jeszcze kupujemy wycieczkę na jutro – tym razem lądową. Pojedziemy na farmę słoni, gorące źródła (jakby jeszcze gorąca było mało 🙂 ) i szmaragdowe jezioro – półdniówka w trzy miejsca.
Ruszamy na zachód półwyspu drogą, którą jeszcze nie jechaliśmy. Po drodze codzienna „dawka” Buddy 🙂
Klong Muang jest oddalona od Ao Nang jakieś 15km. Jest to zaciszna cześć półwyspu, gdzie jest dużo mniej ośrodków wypoczynkowych a te co są nastawiają się na klientów, którzy oczekują trochę luksusu i dużo spokoju. Plaża jest szeroka i w miarę czysta. W porównaniu z Ao Nang to tu bezludzie jest :-). Rozkładamy sie w pobliżu wydzielonej plaży ośrodka Beyond Resort Krabi – Asia idzie na masaże a my do wody na pluskanie i snurkowanie. Żar z nieba leje sie przeogromny.
O 12:30 opuszczamy plażę bo pomimo miejsca w cieniu i częstych „zamaczań” to wytapiamy sie jak skwarki. Szczęście, że klimatyzacja w samochodzie nadąża 🙂 Jedziemy spowrotem do ośrodka aby obmyć sie ze soli i ewentualnie resztę tego upalnego dnia spędzić na basenie. No, ale Zuzia głodna – słyszę (śniadania nie było komu jeść), więc sprawdzam moją kulinarną mapę okolicy i widzę, że niedaleko jest „The Orchid Garden Restaurant” znana także lokalnie jako Suan Kluay Mai. Nazwa wzięta od pobliskiej uprawy wielu odmian orchidei a sama restauracja jest pod gołym niebem w środku lasu przez który płynie mała rzeczka. Miejsce to rekomenduje Australijczyk o imieniu Darren, który od 3 lat mieszka na Krabi i prowadzi kulinarnego bloga. Tutaj znajdziecie jego film z tej restauracji – ( KLIK ).
Restauracja robi na nas bardzo pozytywne wrażenie. Nie ma zbyt wielu klientów o tej porze i jak wcześniej wspomniałem, położona jest w dość gęstym lesie co powoduje, ze mimo południa i wysokiej temperatury panuje to dość miły chłodek (od rzeczki i cienia drzew ).
Zamawiamy makaron z kurczakiem, sałatkę z zielonego mango z suszonymi krewetkami, żółte tajskie curry z owocami morza i bardzo polecaną przez kelnerkę (jako specjalność) zupę Tom Yum z ośmiorniczkami. Do tego micha ryżu oczywiście 🙂
Ośmiorniczka 🙂
To była prawdziwa uczta ! Wszystkie smaki super zbalansowane. Nic nie było za ostre, za słone, za kwaśne ani za słodkie. Super miejsce – polecamy i będziemy je pamietać na przyszłość. Wracamy do naszego ośrodka i od razu do basenu – kąpiel i odpoczynek do 17:00. Chwila potem oddajemy nasz samochód i tuk-tukiem jedziemy do centrum ( no prawie ) Ao Nang na lekką kolację do restauracji „Cheap, Cheap Restaurant” .
Jak juz nas znacie – wybór przypadkowy nie jest, ona ( ta restauracja) też jest na naszej kulinarnej mapie ” tu jeść”. Przy tym miejscu mam uwagę, że to rekomendacja znanego już także Wam naszego guru jeśli chodzi o tajskie jedzenie – Marka Wiensa. Tu jego relacja z tej restauracji a raczej tej lokalnej jadłodajni 🙂 – ( KLIK ).
Tradycyjnie zamawiamy wszystko co on próbował podczas swojej wizyty. No może prawie wszystko bo rezygnujemy z kokosa i ostatniego omleta. Zuzia nie gustuje w tajskich smakach wiec bierze makaron a Aga całkowicie odpuściła wyjście i została w naszym bungalowie.
Tak właśnie, to są te tytułowe witlinkowe chipsy. Witlinki to małe rybki chyba także występujące w Bałtyku, te tutejsze chyba nieco mniejsze. Smażone na głębokim tłuszczu w całości wraz z czosnkiem i tamaryndowcem, podawane z pikantną salsą smakowały wyśmienicie.
Ta zupa z wołowiną to było mistrzostwo świata !
Zapijamy Changiem i jeszcze idziemy w dół głównej ulicy w stronę morza. Co chwile ktoś nas zaprasza do lokalnych następnych restauracji i barów, sporo jest także street foodu.
Wstępujemy jeszcze do jednego z dziesiątek sklepów aby kupić klapki bo Asia juz swoje zdarła, zaraz potem do 7/11 aby dokupić „odkażacza” i „rozpuszczalnika”. Łapiemy powrotnego tuk-tuka i wracamy na ośrodek – jest juz ciemno. Codzienny rytułał ” dla zdrowotnosti ” i idziemy spać bo jutro musimy wstać najpóźniej o 7:00. O 8:00 jedziemy na wycieczkę .
Do zobaczenia jutro o zwykłej porze 🙂
Podoba sie nam Wasze kulinarne smaczne nazwisko, ale chyba powinniscie rozwazyc zmiane z Zurek na Tom Yum. A Wasz blog to rodzine wyprawy kulinarne, czyz nie? Piekne fotki z dzis i jedzonko takie ze az nas skreca z zazdrosci. Afryka niestety fantazja kulinarna nie grzeszy, kuchnia prosta biednych ludzi: ziemniaki i kawalek kurczaka zazwyczaj. Swieze owoce i warzywa mnie odrzucaly ze wzgeldu na zapach wody w ktorej byly myte. Podsumowujac, smacznie wszedzie ale bez szalenstw i bez nowych smakow raczej. Najwieksza uczta byl sea food na Zanzibarze na kazda kolacje. U Was to uczta za uczta. I tak sie swietnie przygotowaliscie do poszukiwania miejscowek.
No tak, przecież Tom Yum to taki tajski żurek jest 🙂 więc na czas pobytu w Taj można na nas mówić ” Family Tom Yum ” , 🙂 hahaha
Piszesz tak ciekawie z pasją, że ma się ochotę rzucić wszystko i wyjechać do Tajlandii. Trzymamy kciuki.
Krysieńką i Waldi
To brać dla Was lokalne przewodniki abyście już wybierali wycieczki fakultatywne 🙂 ? do odważnych świat należy 🙂
Pysznie to wszystko wygląda!!!