🇮🇳 Indie 2025 – Dzień 1 – Lufthansą z Krakowa do Delhi ✈️✈️✈️
Jest sobota rano i można by rzec, że zaczynamy naszą podróż do Indii. Ale w sumie to zaczęliśmy już wczoraj wieczorem. Ze względu na fakt, że pierwszy lot mamy z Krakowa do Monachium już o 6:00 rano, to zdecydowaliśmy że pojedziemy na lotnisko kilkanaście godzin wcześniej i prześpimy się w lotniskowym hotelu. Tak też zrobiliśmy i trochę wyspani idziemy już oddać bagaże. Pisze, że „trochę wyspani”, gdyż pobudka musiała być przed 4:00. Wczoraj wieczorem jeszcze kolacja „walentynkowa” była to i w sumie tego snu nie było za wiele. Pogoda mroźna ale mamy do przejście tylko kilkadziesiąt metrów.
Na lotnisku już spory ruch jest o 4:30, gdy pojawiamy się pod stanowiskami odpraw Lufthansy. Kolejka do check-in i oddania bagaży jest spora bo o 6:00 wylatują dwa samoloty tej linii – nasz do Monachium i kolejny do Frankfurtu. Obie maszyny to Airbusy A321 czyli każdy ponad 200 osób. Udaje się jednak skrócić trochę czekanie i oddajemy nasze walizki w nieobleganym okienku dla biznes klasy.
Dalej kierunek kontrola bezpieczeństwa. No tu spodziewaliśmy się kolejki ale nie aż tak długiej. Ogonek był pozakręcany kilkanaście razy i nie posuwał się zbyt szybko i w sumie ta procedura trwała 40 minut. Gdy doszliśmy do naszej bramki to właśnie piloci i obsługa wchodzili do samolotu a do boardingu zostało 20 minut. Bardzo tłoczno, bo jak wspomniałem wcześniej, polecimy większym A321-200 a do niego może wejść 240 osób. Wygląda, że samolot będzie pełny i rzeczywiście, gdy zajęliśmy nasze miejsca i szefowa pokładu oznajmiła „boarding completed” to trudno było znaleść jakieś wolne miejsce.
Wydaje sie, że wylecimy o czasie ale sama procedura odlotu przeciąga sie, gdyż jak wspomniałem także wcześniej, jest mroźno a to oznacza że samolot musi zostać odlodzony. To trwa dodatkowe 20 minut i z takim właśnie opóźnieniem startujemy w godzinny lot do Monachium. Jest jeszcze ciemno ale tylko jak wznieśliśmy się ponad chmury to mogliśmy zauważyć leniwy wschód słońca.
Przespaliśmy ten odcinek lotu. Po 70 minutach szczęśliwie lądujemy w Monachium. Aby dostać się do terminalu 2, skąd odlecimy dalej do Delhi, musimy przejechać podziemna kolejką, która kursuje wahadłowo co kilka minut.
Docieramy we właściwe miejsce i znajdujemy ustronne miejsce gdzie będziemy czekać na kolejny lot. Ta przerwa trochę potrwa, gdyż samolot do Delhi mamy o 12:00. Mamy więc do zagospodarowania ponad 4 godziny. Trochę śpimy, coś tam podjadamy, ja piszę ten wpis i czas zlatuje.
Idziemy pod bramkę L13, gdzie czeka na nas już zacumowany do trzech rękawów ogromny A380, którym polecimy dalej. Wejście na pokład realizowane jest grupami aby było sprawnie. Docieramy na nasze miejsca, które znajdują się w tylnej części samolotu (nasz rząd to 85). Daleko, ale w sumie to był nasz wybór, gdyż w chwili kiedy robiliśmy check-in on linę to zostały tylko miejsca na skrzydle. To ogranicza widok podczas lotu i dlatego siedliśmy dalej.
Zajmujemy wybrane miejsca. Czekamy jeszcze na kilku spóźnialskich i słyszymy komunikat „boarding complited”. Samolot jest pełniutki – nie ma dosłownie ani jednego wolnego miejsca. Jesteśmy mile zaskoczeni, bo rękawy odjeżdżają a my ruszamy z kołowaniem na pas startowy o czasie. Kiedy kilka dni temu sprawdzałem czy ten rejs odlatuje planowo, to zawsze znajdowałem informacje, że jest sporo opóźniony. Dziś wygląda, że wszystko jest o czasie!
No ale zaraz po dojechaniu do początku pasa startowego się popsuło. Zajeżdżamy na nieduży placyk, wyodrębniony do akcji „zima”. Mamy odladzanie. Tutaj też temperatura widocznie poniżej zera i procedura się należy. Cała akcja trwa ponad 30 minut, gdyż jest co polewać płynem odmrażającym – A380-800 to największy samolot pasażerski. Zajmują się nami 3 specjalne samochody ze spryskiwaczami.
W końcu startujemy jakoś przed 13tą. Obieramy kurs na wschód, osiągamy wysokość 39 000 stóp, czyli prawie 12 km i z prędkością prawie 1000 km/h przelatujemy kolejno nad Austrią, Węgrami, Rumunią, Turcją, Gruzją, Armenią, Turkmenistanem, Afganistanem i Pakistanem. Lot przebiega spokojnie i gdzieś po 1,5h od startu mamy serwis. Wpierw napoje i informacja o możliwych daniach na lunch. Ja widzicie – propozycje posiłków już mocno hinduskie. Nie ma mięska, dwie pozycje wegetariańskie, jedno danie z krewetkami. Jak dania wyglądają, tak i smakują. Zaskakujący jest mój ryż z dalem i szpinakiem, gdyż jest mocno pikantny. To może być namiastka smaków jakie będziemy jeść przez następne dni. Bardzo przyprawione mieszanką jakiegoś curry i ostre jak wspomniałem. No zobaczymy jak organizm zareaguje.
Po posiłku rozkładamy siedzenia do pozycji półleżącej i zaraz zasypiamy. Ja budzę się po dwóch godzinach, gdzieś nad Morzem Kaspijskim. Dziewczyny jeszcze śpią. Sprawdzam marszrutę lotu i okazuje sie, że obliczenia wskazują że będziemy w Delhi jakieś 20 minut przed czasem.
Na godzinę i czterdzieści minut przed lądowaniem, obsługa podaje jeszcze ciepłą przekąskę. Dziś jest to wrap. Wygląda jak mały kebabik, ale niestety jest wegetariański – zamiast mięska ser panir. Również zdrowo pikantny. Zjadamy tylko po kilka kęsów i zapijamy kolą dla równowagi.
Powoli zbliżamy się już do Delhi. Samolot zwalnia i stopniowo zniża swój pułap lotu. Lądujemy bezpiecznie o godzinie 23:55 czasu lokalnego. Jesteśmy 10 minut przed planem. Różnica czasu do “polskiego” to +4,5h. Dziwne to jest tutaj, źe nie cala godzina tylko pół. Taki sam przypadek mieliśmy w tamtym roku będąc na Sri Lance. Tam też różnica czasu była taka sama.
Opuszczamy samolot i udajemy się jak wszyscy do obszaru imigracyjnego, gdzie pracownik potwierdza nasze e-visy i wbija pieczątki do paszportów. Dalej idziemy po odbiór bagaży. Chwila moment pojawiają się na pasie bagażowym – odnajdujemy nasze i udajemy się do wyjścia. Jest już po pierwszej w nocy lokalnego czasu. Na hali przylotów spotykamy się z Sonim, który zabiera nas do hotelu.
I w tym miejscu zakończę ten pierwszy wpis, bo już zahaczamy o dzień następny. Kim jest Soni oraz co będziemy robić jutro – tego dowiecie się z kolejnego wpisu. Nie przegapcie go więc. Powinien się pojawić w niedzielę późnym popołudniem czasu polskiego.